Tam i z powrotem...
Długo się zastanawiałem, czy w ogóle podejmować ten temat. Bo temat ten w pewnych kręgach jest nieco drażliwy. Chodzi mi tutaj szczególnie o kręgi lekarskie...Kiedy, któregoś roku, mimo usunięcia wodogłowia i wszczepieniu zastawki stan mojego zdrowia bardzo się pogorszył, postanowiłem udać się do lekarza neurochirurga, który przeprowadzał u mnie tą operację. Chciałem bowiem aby mnie przyjął na oddział i sprawdził co jest z tą zastawką. On po zbadaniu mnie stwierdził, że jest to choroba przewlekła i dla takich jak ja nie ma na oddziale miejsca. Czekaj, czekaj mówiłem sobie w myślach, jeszcze tu wrócę... A wtedy będziesz musiał mnie przyjąć. Oczywiście następnego dnia historia z bólem się powtórzyła... Jednak tym razem ból głowy był nie do zniesienia, dosłownie czułem jak mi włosy dęba na głowie stają. Wtedy zostałem odwieziony karetką do szpitala im. Józefa Strusia przy ulicy Szwajcarskiej. Tam co prawda nie ma oddziału neurochirurgicznego ale jest oddział neurologii. Tam dopiero się mną zaopiekowali. Ale takiej opieki jak tam, nie życzyłbym największemu wrogowi. Pewnej nocy na przykład, kiedy z powodu dolegliwości bólowych jęczałem z bólu, piguły z nocki przewiozły mnie z sali gdzie leżałem do świetlicy, nie informując o tym fakcie lekarza. Kiedy odbarczenie lekami w kroplówce nie dały żadnego rezultatu postanowiono skonsultować się z profesorem kliniki neurochirurgicznej szpitala przy ul. Przybyszewskiego. On, kiedy mnie zbadał, powiedział tylko "do karetki i na Przybyszewskiego"! W karetce zapadłem w śpiączkę i dopiero po dojechaniu do szpitala przy Przybyszewskiego i odciągnięciu mi dwudziestu mililitrów płynu rdzeniowo-mózgowego doszedłem do siebie. I tak jak w tytule tego postu, musiałem jechać tam aby na właściwe leczenie wrócić z powrotem. Ale skutki tamtej pomyłki lekarskiej odczuwam do dziś.
Picasso
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz